sobota, 28 lutego 2015

Drożdżowe bułeczki z serem - proste i szybkie



Uwielbiam zapach drożdży, rosnących drożdży.
Kojarzy mi się z domowym ciepełkiem
i Mamą z iście anielską cierpliwością walczącą z wymagającym siły ciastem.
Zawsze się zastanawiałam, jak takie drobne ręce
potrafiły okiełznać niełatwe przecież drożdżówki.
Chyba w wyrabianie ciasta Mama wkładała całą swoją siłę i miłość,
dlatego tak jej pięknie wszystko wyrastało.

U mnie też rośnie...jak na drożdżach.
Swoje ciasto też wyrabiam z uczuciem
i nigdy mnie nie zawiodło.
Podobnie jak bułeczki z serem, które gorąco Wam polecam.
Nadają się do popołudniowej herbatki lub kawy, zależy co pijacie,
na śniadanie lub drugie śniadanie do szkoły.

Kiedyś byli u syna koledzy. Wpadli jak burza po śnieżnych wariacjach.
Tak, teraz o śniegu piszemy tylko we wspomnieniach.
Zrobiłam im pachnące bułeczki, które zjadali, a raczej połykali rumiani od mrozu
i gorącej herbaty, żarliwie popijanej po kolejnej zjedzonej bułce.
Od tego czasu często je robię, bo są naprawdę nieskomplikowane i wyjątkowo smaczne.
Wykorzystajcie poniższy przepis, nawet jeśli macie obok sklep z drożdżówkami.
Cudownego zapachu ulatniającego się z piecyka nie da się przecież kupić.

Bułeczki z serem

Składniki:

500 g mąki pszennej
3/4 szklanki cukru pudru
80 g masła
2 szklanki mleka
2 jajka do ciasta
1 żółtko do masy serowej
20 g drożdży
200 g twarogu
szczypta soli
cukier puder do lukru

Przesiewam mąkę do dużej miski, dodaję szczyptę soli. Na środku robię dziurkę, do której wrzucam pokruszone drożdże. Zalewam je ciepłym mlekiem i dobrze mieszam. Zostawiam na 5 min, a następnie dodaję pozostaje składniki o pokojowej temperaturze: żółtka, cukier puder, roztopione masło i kilka kropli aromatu waniliowego. Po wymieszaniu wszystkich produktów wyrabiam ciasto. Sami możecie kontrolować jego strukturę. Ja lubię dość luźne, które z kolei wymaga więcej pracy, bo dość długo się klei. Ciasto pozostawiam w ciepłym miejscu przykryte lnianą ściereczką na dobrą godzinę.
Po upływie tego czasu odrywam z ciasta niewielki kawałek, robię kulkę, a następnie rozpłaszczam ją i odciskam na środku odwróconą szklanką lub kieliszkiem mniejsze koło. Do niego wkładam zmiksowany lub ugnieciony widelcem twaróg, wymieszany z żółtkiem i cukrem pudrem ( łyżka lub dwie, jeśli lubicie bardzo słodko ).
Bułeczki piekę w temperaturze 200 stopni lub 180 z termoobiegiem przez 15 min lub do uzyskania właściwego zrumienienia.
Po całkowitym ostudzeniu bułeczki polewam lukrem z odrobiną soku z cytryny.









niedziela, 22 lutego 2015

Kruche mini rogaliki z marmoladą i niedzielne lenistwo



Niedzielne popołudnie,
wyścig z czasem,
nadrabianie tygodniowych zaległości,
pranie, prasowanie, sprzątanie,
czytanie odkładanych na bok co wieczór książek,
przegląd najważniejszych wydarzeń tygodnia,
wymyślanie menu na najbliższe dni,
zmywanie bez końca wyciąganych z szafek szklanek i talerzy,
pogaduszki z najbliższymi,
czas na inne tematy niż lekcje, sprawdziany, oceny,
wycieranie kurzu i zmywanie złej energii minionych dni,
nastrajanie się na lepszy tydzień,
popołudniowa herbata z cytryną i zasłużony relaks,
pocieszający widok rogalików z marmoladą...
Czy naprawdę trzeba więcej ?

Mini kruche rogaliki z marmoladą

Składniki:

400 g mąki pszennej
3/4 szklanki cukru pudru
200 g masła
2 żółtka
2 kopiaste łyżki kwaśnej i gęstej śmietany
trochę startej skórki z cytryny
mały słoik marmolady ( u mnie domowy dżem z pigwy )
cukier puder do posypania

Suche produkty mieszam w misce, dodaję zimne, pokrojone w kawałki masło, żółtka i śmietanę. Dość szybko wyrabiam ciasto, z którego lepię kule i odstawiam je przykryte folią spożywczą na 1-2 godz. do lodówki. Po upływie czasu wyjmuję pierwszą kulę ciasta, rozwałkowuję ją w formie koła i dzielę na trójkątne części. Na najszerszą część nakładam twardą marmoladę. Pamiętajcie, aby nie nakładać dużej ilości nadzienia, bo może ono wypłynąć w czasie pieczenia. Zwijam ciasto, poczynając od najszerszej części. Podobnie robię z kolejną kulą ciasta.
Rogaliki piekę w temperaturze 190 stopni przez 20-25 min. Po ostygnięciu posypuję je cukrem pudrem.






sobota, 21 lutego 2015

Shoarma drobiowa na obiad w biegu



Na pewno często mieliście okazję spróbować mięsa
przyprawionego w charakterystyczny dla kebaba sposób.
Na rynku jest dostępna wersja tej przyprawy i widzę,
że ma niesamowite powodzenie.
Trochę mnie to nie dziwi, bo kiedy nastała moda na egzotykę,
każdy chciałby skosztować odmiennych smaków,
a nie zawsze ma szansę na wyprawę w świat.
Ta mieszanka przypraw może mu to umożliwić
i to nawet w zaciszu domowym.
To tak, jakby świat Orientu zamknąć w małej saszetce.
Trochę małe to nasze okno na świat, ale to zawsze coś.

Z gotowej przyprawy zdarza mi się korzystać,
ale bardziej lubię własny mix z tymianku, oregano, rozmarynu, białego pieprzu,
czerwonej papryki i czosnku.
Stosuję go do mięsa przeznaczonego na shoarmę.
To rewelacyjna odmiana po cięższych daniach, a z dodatkiem sosu czosnkowego
i domowymi surówkami smakuje wyśmienicie.
Shoarma wiele razy była dla mnie wsparciem po zabieganym dniu.
Spróbujcie je zrobić w domu, bo w ten sposób uzyskacie kolejny pomysł na szybki obiad,
a Wasz mężczyzna pokocha Was jeszcze bardziej za kawałek orientalnego mięsa na talerzu.
Może nie będzie to odkrycie na miarę stulecia,
ale ciekawy przerywnik w codziennym menu.

Shoarma drobiowa

Składniki:

500 g piersi z kurczaka
własna mieszanka przypraw ( patrz wyżej ) do kebabu lub gotowa o nazwie gyros
frytki
olej do smażenia mięsa
kawałek kapusty pekińskiej
2-3 marchewki
1 , sól, pieprz, ocet winny do sosu do surówek

Piersi z kurczaka myję i kroję w paski. Osuszam i posypuję przyprawami lub gotową, kupną mieszanką gyros. Dodaję 2-3 łyżki oleju i dobrze całość mieszam. Przykryte folią spożywczą mięso zostawiam na półmisku przez ok.godz. w lodówce. Po tym czasie smażę kurczaka na rumiany kolor.
W międzyczasie piekę w piecyku  kupne frytki. Kiedy mam więcej wolnego czasu, wówczas robię domowe frytki,
ale tym razem przygotowujemy naprawdę szybki obiad.
W czasie smażenia mięsa robię surówkę ze startej na wiórki marchewki i posiekanej kapusty pekińskiej z kukurydzą i koperkiem. Obie polewam lekkim vinegrettem.







czwartek, 19 lutego 2015

Mosli bel djaj, czyli tunezyjska wersja pieczonego kurczaka z ziemniakami



Moja Mama nazywała siebie, całkiem słusznie, poznańską pyrą.
Uwielbiała ziemniaki o każdej porze roku,
nawet jeśli panował niemiłosierny upał,
lubiła wyjadać parujące prosto z wody.
Z gorącymi w buzi próbowała naśladować amerykański akcent,
choć przecież nawet nie miała pojęcia o angielskim.
Żartowała, że tak się powinno mówić,
jak w amerykańskich filmach.
Mam więc bardzo ciepłe, wręcz parujące, wspomnienia związane z tym ukochanym polskim warzywem.

W mojej kuchni ziemniaki pojawiają się od czasu do czasu,
ale nie zawsze w klasycznej wersji polanej sosem.
Tym razem podpiekały się w piecyku z kurczakiem i cebulą
i niech Was nie zmyli klasyczny wygląd tego dania.
Zapewniam Was, że smakiem jest mu bliżej do Tunezji,
gdzie ziemniaki są jedynie dodatkiem do potrawy,
a nie jej głównym punktem.
Mój mąż przypomniał mi to proste danie,
ale nie tylko słownie,
bo taki oto pyszny zestaw piecykowy czekał na mnie po powrocie do domu.

Mosli bel djaj - kurczak w piecyku z ziemniakami i cebulą

Składniki:

kilka kawałków kurczaka ( udka, ćwiartki, skrzydełka )
kilka ziemniaków ( po 2 średniej wielkości na osobę )
2-3 cebule
sól, pieprz, słodka mielona papryka
2-3 łyżki oleju

Kurczaka myję, osuszam i nacieram przyprawami, dodaję olej i dobrze wszystko mieszam. Wstawiam do nagrzanego do 180 stopni piecyka., rozkładając pomiędzy mięsem cebulę pokrojoną na ćwiartki. Początkowo wszystkie składniki pieką się w oleju, bo po czasie cebula wypuści sok.
Nie będzie więc konieczne dodawanie dużej ilości wody. Kurczaka piekę przez 35-40 min, a po tym czasie dodaje pokrojone w talarki ziemniaki. Sprawdzam ich stan przez następnych 10-15 min, a kiedy są wystarczająco miękkie, przekładam danie na talerze.
Zaopatrzcie się w chrupiące bułki lub bagietkę, bo dopiero jedząc ziemniaki z pieczywem poczujecie smak Tunezji.







środa, 18 lutego 2015

Domowa kanapka z kurczakiem



Nie będę Was namawiać na kulinarną przygodę z fast foodem.
Czy tego chcemy, czy nie, ten niezdrowy świat istnieje obok nas w równoległej rzeczywistości.
Można przejść koło niego z pogardą lub obojętnie,
ale całkiem uniknąć się nie da,
zwłaszcza jeśli się jest mamą nastoletnich dzieci.

Młodzież lubi grupowe wyjścia do pewnych miejsc,
które oferują różne zawartości wetknięte między bułki.
Kiedyś moja Mama robiła piękne, kolorowe kanapeczki do wzięcia na wycieczkę
czy dłuższą zabawę na powietrzu z koleżankami.
Te domowe smakowały cudownie, zwłaszcza z wetkniętymi pomiędzy połówki bułki
czy chleba kawałkami pomidora lub świeżo ukiszonymi ogórkami.
Nie było poszukiwania tajemniczej budki z zapiekanką twardą jak podeszwa
i serem uzbieranym z całego tygodnia.
Zrobione przez Mamę były najlepsze i oparły się wszelkiej konkurencji.

Namawiam moje dzieci do domowego fast foodu,
bo przynajmniej w ten sposób jestem w stanie kontrolować zawartość produktów.
Najstarsza córka, która jest niezaprzeczalnym wzorem upodobań kulinarnych obecnej epoki,
zabrała ostatnio z domu wielowarstwową kanapkę.
Zamówiła sobie następną taką przy kolejnym wyjściu z domu.
Może ta moda rozpowszechni się wśród jej przyjaciół ?

Kanapka z kurczakiem na wynos

Składniki:

świeże bułki ( po jednej na osobę )
200-300 g piersi z kurczaka
kilka frytek ( pozostałości z obiadu )
pomidor
sałata lodowa
trochę majonezu
sól, pieprz, curry

Mięso kroję na paski, przyprawiam i smażę na rumiany kolor. Robię frytki z dwóch ziemniaków lub wykorzystuję przygotowane wcześniej na obiad. Połowę bułki smaruję majonezem, kładę kilka kawałków kurczaka i 4-6 frytek. Dodaję sałatę lodową i kawałki pomidora. Połowę zawijam w papier śniadaniowy i wręczam dzieciom na drogę.







poniedziałek, 16 lutego 2015

Ciasto czekoladowe, czyli kiedy się bardzo chce, ale tak naprawdę nic nie chce



Czy też miewacie takie dni,
że wręcz pożera Was ochota na coś nieprzyzwoicie słodkiego,
pełnego kakao i czekolady ?
Ta prześladująca przez cały czas myśl o czekoladowym raju
i zwiewnej piance z bitej śmietany...

Nie wiem, co za licho to przywiało,
bo miało być pięknie, wiosennie,
a tymczasem wieje z każdej strony, niebo też niezbyt łaskawe,
smutne, ponure, zapomniało już o walentynkowych uniesieniach.
To taki dzień, kiedy można pochłonąć kawał czekoladowego ciasta w całości
i zostać za ten czyn rozgrzeszonym.
Jeśli macie podobne odczucia, to zapraszam do wypróbowania.

Najłatwiejsze ciasto czekoladowe

Składniki:

4 jajka
2 szklanki mąki
1 szklanka cukru
200 g masła lub dobrej margaryny
1 tabliczka gorzkiej czekolady
3 łyżki kakao
1 śmietanka 30 %
pół szklanki mleka
łyżeczka proszku do pieczenia
pół łyżeczki sody oczyszczonej


Etap pierwszy:

W garnku roztapiam powoli masło i czekoladę,, dodaję cukier, mleko, a na koniec kakao. Po całkowitym rozpuszczeniu odstawiam na bok do ostygnięcia.

Etap drugi:

Do wystudzonej masy dodaję śmietankę oraz wbijam po jednym jajku i za każdym razem lekko miksuję. W następnej kolejności przesianą mąkę oraz proszek do pieczenia i sodę. Przez chwilę miksuję całość.
Piekę w temperaturze 180 stopni przez 20 min, a później jeszcze przez 40 min w temperaturze 150 stopni.
Ciasto podaję polane polewą czekoladową lub udekorowane bitą śmietaną.







niedziela, 15 lutego 2015

Walenty, nie odchodź !



Szkoda, że tak szybko znikają walentynkowe dekoracje.
Nie jestem maniaczką przymusowego okazywania uczuć,
ale kocham kolor czerwony i miłosne wyz(w)nania.
mogą być nawet w formie kolorowej, najbardziej kiczowatej kartki.
Kocham ten rodzaj ekshibicjonizmu,
bo miłości często brakuje nam w życiu codziennym.

Pamiętam, jak moje córeczki z utęsknieniem czekały na Walentynki.
Tata zawsze wracał do domu z kwiatkami i dodatkiem-niespodzianką,
który ja zazwyczaj musiałam po kryjomu kupić i mu sprytnie podrzucić.
Pierwsze kwiaty z deklaracją miłości od mężczyzny,
jakże ważny start w życiu małej kobietki.
Bagaż na przyszłe życie dojrzałej kobiety, który nie ciąży,
ale jest doskonałą inwestycją na przyszłość,
jeśli zawartość się we właściwym czasie otworzy i odpowiednio wykorzysta.
Teraz pewnie moje nastolatki czekają na wyznanie skrywanych uczuć
przez młodocianych wielbicieli.

Mój synek również nie był obojętny wobec święta zakochanych.
Zawsze wyczekiwał powrotu taty z pracy z nadzieją na swój mały prezent,
bo przecież Walenty rozkochał w sobie też maluchy.
Zerkał tacie za plecy, czy pamiętał o kwiatach dla swoich trzech kobiet w domu.
Teraz sam może już obdarowywać koleżanki.
Był taki czas, że z chęcią kupował serduszkowe lizaki dla kilku wybranek serca,
ale w tym roku to już chyba temat tabu.
Możliwe, że chciałby podarować coś tylko jednej,
ale na szczęście święto przypadło w sobotę,
więc nie miałam okazji przeprowadzić poważnej rozmowy i temat nam umknął.
Aż do następnego roku.

Z mężem nie potrzebujemy walentynkowego szaleństwa,
aby potwierdzić nasze wzajemne uczucia.
Od lat są one niezmienne i największe życiowe burze nie były w stanie ich podważyć.
Nawet z czasem nabrały innej mocy,
może bardziej dojrzałej, pozbawionej szczeniackich gestów,
ale pełnej podziwu i przywiązania,
poczucia nierozerwalności i bycia razem na zawsze.

Pewnej mroźnej zimy mój kochany mąż sprawił mi niespodziankę,
a że zawsze miał dla mnie wielkie serce, więc tęsknotę za mną postanowił zmaterializować.
Dzień Zakochanych, Sharm El Sheikh, ferie z Mamą i dziećmi,
lazurowe niebo i orzeźwiający wiatr,
popołudniowy odpoczynek po plażowaniu,
kurier za drzwiami, ledwie widoczny zza olbrzymiego bukietu kwiatów.
To od Niego, pamiętał, tęsknił, poruszył niebo i ziemię,
abym o Nim w tej chwili pomyślała...mój mąż.

To nic, że karteczka była z nadrukiem "for Violette" :)
( tłumaczenie egipskiego kuriera: tylko taką mieli )
W innym przypadku to imię wywołałoby małżeńską awanturę,
ale dla takiego bukietu można wszystko wybaczyć,
zresztą sami oceńcie...


sobota, 14 lutego 2015

Jeśli nie boicie się drapieżników, to zróbcie couscous z rekinem




Couscous jest u nas prawdziwym rytuałem.
Uwielbiam przygotowywanie warzyw do sosu,
obieranie, płukanie, odpowiednią kolejność wrzucania do garnka.
Każdy ruch jest spokojny i przemyślany,
bo to nie jest szybki obiad, choć właściwie jednogarnkowy.
Za sobą mam już setki rodzajów couscousu,
robiłam go już praktycznie z każdym gatunkiem mięsa,
no, może z wyjątkiem pustynnego wielbłąda i swojskiej świnki.
I chyba raczej nie będę.

Kiedy udaje mi się upolować ( nie własnoręcznie ) dobrą
i korzystną cenowo rybę, wówczas niedzielny obiad zamienia się w święto.
To najwspanialszy zapach sosu, jaki można sobie wymarzyć.
Myślę, że miłośnikom ryb nie trzeba niczego wyjaśniać.
Tym razem zakupiłam steki z rekina.
W Tunezji oczywiście pojechalibyśmy skoro świt na targ rybny,
wybrali młodego rekina i wrócili do aromatycznej kuchni,
oblanej promieniami wschodzącego słońca.
Tutaj, niestety, sceneria nie jest tak romantyczna, ale i tak końcowy efekt
wynagrodzi wszystko.
Spróbujcie zrobić couscous z rekinem bądź inną rybą,
bo to wyjątkowo uduchowione danie.
Przy jego gotowaniu poczułam Tunezję,
a może i dla Was powieją wiatry z innych, egzotycznych stron świata ?


Couscous z rekinem

Składniki:

3-4 steki z rekina
300 g couscousu
3 duże łyżki koncentratu pomidorowego
3 marchewki
4 ziemniaki
pół cebuli
2 ząbki czosnku
pół papryki
sól, czerwona papryka w proszku, cumin

Etap pierwszy:

W garnku do couscousu lub specjalnym do gotowania na parze przygotowuję sos: wlewam olej, dodaję koncentrat pomidorowy, przyprawy i podsmażam przez 5 min. Następnie dodaję pokrojoną w pióra cebulę i przeciśnięty przez praskę czosnek. Gotuję początkowo bez wody, a następnie wlewam powoli taką ilość, aby przykryła sos. W ten sposób gotuje sos przez 20 min i dodaję pokrojoną w paski marchewkę.

Etap drugi:

Jakieś pół godz przed końcem gotowania zaczynam przygotowywać couscous. Do dużej miski wsypuję couscous, wlewam 1 łyżkę oleju, dobrze mieszam, następnie dodaje szklankę zimnej wody. Po wymieszaniu odstawiam na 5-10 min aż kaszka zwiększy swoją objętość. W tym czasie do sosu wrzucam ziemniaki i dolewam 3 szklanki wody.
Nad gotującym się sosem  stawiam górną część garnka z couscousem i całość gotuję przez 15, max 20 min.

Na ok. 10 min przed końcem gotowania wkładam powoli do sosu steki z rekina i kawałki papryki.
Rybę gotuję w sosie przez 5-7 min. Jeśli sos jest zbyt rzadki, wyjmuję delikatnie rybę i warzywa na półmisek, a pozostałą część zostawiam do wyparowania.

Po ugotowaniu couscous przekładam do dużej miski, dodaję szczyptę pieprzu i curry, łyżeczkę masła, mieszam dokładnie. Następnie wlewam sos, mieszam całość, układam na dużym talerzu i dekoruję rybą i warzywami.

Do dania doskonale pasują oliwki, lekkie surówki i kefir naturalny.








poniedziałek, 9 lutego 2015

Nasza Miriam i jej słodkie 16 :)



Mój mąż twierdzi, że kiedy mnie zobaczył po raz pierwszy na zdjęciu,
zdecydował, że będziemy mieć razem córeczkę o imieniu Miriam.
Szkoda, że od razu nie zdradził planów co do naszych pozostałych dzieci.
Przeznaczenie dopadło nasze zagubione serca i połączyło w namiętną całość,
której owocem było pierwsze wspólne objawienie, cud natury, Miriam.

Pewnej zimowej nocy w warszawskim szpitalu pojawiło się maleństwo,
które z wrzaskiem i niegasnącym impetem wkroczyło w nasze życie
i poprzestawiało kompletnie wszystko do góry nogami.
Oliwkowa skóra, mądre, ciemne oczy i rozkoszne, nadal mokre i potargane loczki
obraz, który ukazał się moim oczom, roztopił niedoświadczone, matczyne serce
i zapadł w pamięci na zawsze.
Do dzisiaj czuję dotyk cieplutkiego ciałka, które bez buntowania wylądowało na moim brzuchu
i za wszelką cenę chciało zawrzeć bliższą znajomość.
Początkowo przeżywałam swoją radość i swego rodzaju osłupienie sama,
bo nie było wówczas rodzinnych porodów, a tym bardziej nie rodziło się też po ludzku.
Kiedy mąż pojawił się rano po całonocnym oczekiwaniu przy telefonie w domu,
córeczka wydała na powitanie niezidentyfikowany dźwięk "y",
zrobiła swoją potrzebę i spała dalej.
Tata stwierdził, że to anioł i od razu zapadł w nieuleczalną chorobę zwaną miłością.

Z kolei dziadek, czyli mój Tata, przed śmiercią miał bardzo konkretne marzenie:
zobaczyć moje dziecko.
Jeszcze zanim na świecie pojawiła się moja pierwsza córeczka i dowiedział się o ciąży,
mówił z przekonaniem, że to będzie mała tancereczka z czarnymi oczkami i loczkami.
Przywieźliśmy ją do niego pociągiem, kiedy miała 3 tygodnie i wybrali się na pierwszy
i ostatni wspólny spacer.
Widzieli się jeszcze 2 czy 3 razy, dziadek ją przytulał, śpiewał piosenki,
zrobił kilka zwariowanych sesji fotograficznych...
Kiedy wróciliśmy z tunezyjskich wakacji, półroczna córeczka nie mogła wejść do szpitala
dla nieuleczalnie chorych i pooglądał ją po raz ostatni na wakacyjnych zdjęciach.

Myślę, że ponownie odwiedził naszą Miriam w jej pierwsze urodzinki,
które zorganizowaliśmy u mojej Mamy.
Mąż był nieobecny, dzwonił wzruszony z Turcji, a córeczka wyła i wyła przez całą swoja imprezę,
a z reguły była nadzwyczaj pogodnym dzieckiem.
Narobiłam mnóstwo zdjęć z rozwrzeszczaną solenizantką, niemalże spadłam ze schodów z drugą córeczką pod sercem, przepraszałam wszystkich zaskoczonych gości.
Wiele dziwnego działo się tego dnia, ale finał przyszedł później w Tunezji.
Poszliśmy do fotografa z aparatem Taty, którym robiłam zdjęcia, aby je wywołać.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy się okazało, że aparat jest...pusty.
A ja narobiłam tyle zdjęć, nawet klatki w kliszy przewijały się do nr 37 !

Napodróżowała się z nami, nasza wierna towarzyszka niedoli,
przeżywała kilkakrotne przeprowadzki, te warszawskie i tunezyjskie.
Jako dziecko była najcudowniejszym partnerem w podróży,
nigdy się nie buntowała i nie płakała, w hotelach gotowałam i miksowałam dla niej zupki,
bez mrugnięcia oka po wielogodzinnym locie w czasie mroźnej zimy jadła obrzydliwego hamburgera z łódzkiego dworca, a nie był to produkt dla 10-miesięcznego dziecka.
Zawsze ze swoim plecaczkiem lub najnowszą torebką z Egiptu,
kiedy widziała porozkładane ubrania i walizki, od razu wołała: "Pakujemy ?"

Nasza córeczka Miriam - nie mogło być inaczej, maktub - jak mówią Arabowie,
została nazwana przez mojego męża Mimi i tak zostało do dziś.
Mimi, Mimuś, Mimiś, Mimuśka, Mimelota ( wymyślone przez ciocię ), Miriamowska ( wymyślone przez brata ), Meriem, Mariem, Mariuma ( to w Tunezji ),
dla młodszej siostry "Niunia" i bogini, dla małego wówczas brata "Mijam".

To wspaniała, piękna i mądra dziewczyna, choć niekiedy trochę leniwa. Nie wykorzystuje swojej wiedzy i możliwości, zawsze chodzi własnymi ścieżkami ( w końcu rasowy Wodnik ),
nie znosi sprzeciwu, jak coś sobie wymyśli, to będzie truła, aż dostanie naszą zgodę,
jest obrotna, przedsiębiorcza, towarzyska, z chęcią przyprowadzałaby codziennie koleżanki na noc,
niekiedy okrutna dla brata i siostry ( tylko w słowach, bo przecież ich kocha ), wrażliwa, choć zgrywa twardzielkę, kocha NYC i Central Park, z uporem maniaka prostuje swoje kręcone włosy, lubi się malować albo nagle odkrywa, że jest niezła bez makijażu, ma literacki talent, ale chwilowa burza hormonów go przyćmiła, o dziwo bawią ją moje dowcipy, kocha słońce i kąpiele w basenie, uwielbia czekoladowe i słodkie żele pod prysznic, dba o kondycję, błaga mnie o zdrowe gotowanie, nie znosi naszych posiedzeń piłkarskich przed telewizorem, nie jeździ na brata mecze, jest naszą miłością i utrapieniem, potrafi zabrać naszą całą uwagę, lubi oryginalne ubrania, jest zgrabna, ma klasę, nie chce się wtopić w tłum ( zresztą z jej nietuzinkową urodą się nie da ), pasjonują ją rodzinne historie, jest maniaczką horrorów i thrillerów, często jest tajemnicza, ale jej jedna mina wystarczy, abyśmy pojęli, co poszło nie tak.

To prawdziwy cud, że się pojawiła w naszym życiu.
W Dniu Jej święta wysyłamy życzenia miłości i szczęścia w dalszym nastoletnim,
niełatwym w końcu życiu.

P.S. Nie zabij mnie za to zdjęcie :)





niedziela, 8 lutego 2015

Risotto z kurczakiem i pieczarkami - dobre też na wynos



Wydaje mi się, że risotto jest w stanie polubić każdy,
nawet jeśli samo myślenie o ryżu przyprawia go o dreszcze.
Mnie, co prawda, najbardziej odpowiada sypka konsystencja ziarenek,
lubię je łapać na talerzu,
ale dla risotto robię wyjątek.
Podoba mi się sposób jego przyrządzania,
wsłuchuję się w podskakujące na patelni ziarenka,
lubię jak spulchnione indywidualności
stają się jedną kleistą, zbiorową masą.

Risotto jest tak wdzięcznym daniem, że jego zrobienie nie zachwieje równowagi w kuchni
i nie zostawi za sobą góry brudnych garnków.
Wszystko odbywa się w jednym naczyniu od początku do końca.
Poza tym nadaje się do zapakowania w pojemnik
i zabrania na małą przerwę w pracy czy szkole.

Risotto z kurczakiem i pieczarkami

Składniki:

400 g ryżu arborio
300 g piersi z kurczaka
250 g pieczarek
mała cebula
1 duży ząbek czosnku lub 2 małe
2 kostki rosołowe
sól, pieprz, oregano, słodka papryka w proszku

Piersi z kurczaka kroję na podłużne lub kwadratowe kawałki, mieszam z przyprawami i podsmażam w głębokiej patelni. Następnie dodaję pokrojoną w kostkę cebulę i ząbek czosnku przeciśniętego przez praskę. Uważajcie na ilość soli, bo później dodane kostki bulionowe zawierają jej duże ilości. Pieczarki obieram, dobrze płuczę, kroję w średniej grubości plastry i  dodaję do mięsa z cebulą. W następnej kolejności wrzucam ryż, który po wymieszaniu podsmażam z pozostałymi składnikami na patelni. Czynność ta powinna trwać ok.15 min, licząc od wrzucenia mięsa. Zawartość patelni zalewam wodą, w której wcześniej rozpuściłam kostki rosołowe. Całość gotuję przez ok. pół godziny, a w międzyczasie staram się regularnie mieszać wszystkie produkty. Dobrze jest próbować ryż w trakcie gotowania, bo stopień jego miękkości zależy od rodzaju ryżu. W ostatnim etapie powinna wyparować zbędna woda.
Risotto wykładam na talerz, a na wierzchu dodatkowo układam podsmażonego w paski kurczaka.