Dzisiejszy post należy jednoznacznie do tych, które się ogląda. Próbowałam zredukować zdjęcia do rozsądnej ilości, ale nie był to łatwy wybór. Nie mogłam pozostać obojętna na piękno natury, która tego łata przeszła samą siebie. Stwierdziłam, że równie dobrze nie musiałabym nigdzie wyjeżdżać, a jedynie biegać z telefonem od okna do okna i fotografować zachody słońca. Stało się inaczej, bo znaczną część lata spędziłam w Tunezji, ale to są przeżycia na kolejne posty.
Mam niebywale szczęście, że z mojego mieszkania roztacza się widok zarówno na wschód, jak i zachód słońca. Kiedy siedzę na balkonie z bajecznym widokiem na pasmo górskie, obserwuję pierwsze oznaki zapowiadające zachód. Przechodzę do drugiego skrzydła mieszkania i doznaję euforii na widok tego, co się wyprawia na niebie.
Niebo robi się chabrowe, pojawiają się pierwsze niewinne pastele w postaci zwiewnych obłoków,, poziomych linii czy przechodzących przez siebie wielokolorowych pasm. Niekiedy są one delikatne, rozmazane, jakby maźnięte pędzlem przez impresjonistów,. Innym razem wkraczają na scenę z rozmachem w formie istnej feerii barw. To niespotykane nasycenie mocnymi kolorami daje wrażenie płonącego nieba. Wtedy myślę, że takich odczuć doznawała Karen Blixen, obserwując zachodzące słońce na swojej afrykańskiej farmie.
Z wielką pasją biorę udział w tym niecodziennym spektaklu między niebem a ziemią. Lato jest wyjątkowo upalne, duszne i słoneczne, niesie ze sobą trudne warunki do przeżycia. Jedynie późnym wieczorem przychodzi wytchnienie. Oprócz przyjemnego, nieco chłodniejszego powietrza natura oferuje pokaż swoich magicznych mocy.
Chłonę każdy promień zachodzącego słońca, bo muszę się nim nasycić do następnego roku.
Jutro przecież już jesień...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Jestem ciekawa Twojej opinii.