W czasie wieczornych posiedzeń z tunezyjską rodziną pada propozycja wyprawy łódką wzdłuż rozległej plaży w Bizercie. Sprawa wygląda następująco: brat szwagra najmłodszej kuzynki ciotki siostry męża ma łódkę i czy są jacyś chętni na wyprawę. Wszyscy są. No tak, jesteśmy w Tunezji, więc to znaczy, że co najmniej z 15 osób, w tym cierpiąca na chorobę morską ( ja ), rozbrykany maluch i ciężarna. Absolutnie żaden problem ( mush mushkle ), bo zrobimy dwie tury, czyli jedni będą już wylegiwać się na plaży, a inni będą rozpoczynać morską przygodę. Trzeba tylko dotrzeć do pobliskiego miasteczka, gdzie aktualnie przebywa ten od łódki i oczywiście jego łódka.
Przez całe rano wszyscy biegają w przeciwnych kierunkach, ktoś ciągle czegoś szuka. Jeden drugiego pogania ( aya, fisa fisa ), każdy czegoś szuka ( ładowarki, telefonu, klapka do pary, męża ) i następuje bardzo dziwne zjawisko: wszyscy zaczynają się poruszać w kierunku przeciwnym do wyjścia i ponownie gubić . Winou ( gdzie )Ahmed, wini ( gdzie ) Mariem, wini aroussa ( świeżo poślubiona), wiini tata ( młoda ciotka ze strony ojca). Jeden idzie oglądać serial, drugi robi sobie kawę, bratowa zaczyna pomywać gary. Trzeba trochę poczekać, bo ten, który miał nas zawieźć, musi nagle pojechać po ciotkę, bo ta też lubi pływać na łódce.
Jedziemy w 6 czy 7 osób, nie wiem nawet z kim i kto mi próbuje wbić łokciem wlosy w oparcie fotela, bo mam przed nosem koszyki z prowiantem. Musimy czekać na morski transport w miasteczku, gdzie naprawdę diabeł mówi dobranoc. Na ulicy ani żywej duszy, nic dziwnego przy 45 stopniach w cieniu. To Menzel Anderrahmen, który poza wąskimi uliczkami z ośrupanymi domami słynie z rybnego portu. To akurat w czasie szalonej jazdy przy otwartych oknach da się poczuć. Kolejny przystanek u bratanicy, która akurat ma tutaj dom. To przy okazji obejrzymy każdy pokój i kolekcję zdjęć z ostatnich 20-stu lat. Czekamy więc kolejną godzinę, bo po łódce i właścicielu ślad zaginął. Coś czuję, że gdzieś zarzuca właśnie rybackie sieci. Pełne zwątpienia w skuteczność wyprawy wyciągamy z córką nagrzane od jazdy w pelnym słońcu Martini. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że mamy obawy, iż to tu skończy się nasz piknik. Nagle zza rogu wyłamia się motor od , nomen omen, motorówki. Właściciel nie ma dobrych wieści, bo może ze sobą zabrać jedynie 5 osób. Nie, to nie jest 15-osobowy jacht rodem z "The Real Housewives of Beverly Hills". Ja jako pierwsza się wycofuję i jak najszybciej zajmuję sobie miejsce koło kierowcy samochodu. Na plażę pojedziemy drogą lądową i kilku szczęśliwców upchniemy razem z nami.
Po szalonej jeździe przez okolicę docieramy na plażę, która się mieści zaledwie 5 minut od domu. Historia zatacza koło, a raczej my wracając do punktu wyjścia. Jeśli zastanawiacie się jaki to ma sens, to powiem krótko: nie ma, no ale to jest Tunezja. No dobra, przynajmniej wiemy, do którego Menzel jechać po świeże ryby. Pokonujemy wydmy i z całym ekwipunkiem lądujemy w cieplutkim piaseczku. Niemalże doslownie, bo po kilku godzinach w drodze ledwie ciągniemy za sobą nogi. To nie ta plaża -twierdzi bratanek, więc zabieramy klamoty i dalej w drogę. Dla mnie nastepne 2 km wyglądają tak samo, ale nie będę się kłócić z miejscowym. Trochę to ma jednak wspólnego z wyprawą łódką. Wyglądamy faktycznie jak rozbitkowie statku. Zwłaszcza ciężarna, którą trzeba już ciągnąć. Co prawda ma jeszcze 2 miesiące do porodu, ale zachodzi obawa, że na widok takiej ilości wody puszczą jej wody. Przesuwamy się więc brzegiem morza niczym karawana z calym wyposażeniem, z tą różnicą, że to my robimy za wielbłądy.
Znajdujemy wreszcie miejsce, gdzie rozbijamy obóz. Nawet gdyby to była plaża pełna krabów czy zdechłych ryb, to ja się stąd nie ruszam. Ciężarna jest po mojej stronie i tu zostaje. Nie ma wyjścia, bo już i tak ledwie zipie.
Do obrazu istnej sielanki brakuje nam pozostałych członków wyprawy. Ci z łódki powinni być tu przed nami. Bratanek dzwoni więc do drugiego bratanka, ale odbiera inny członek rodziny, bo telefon leży w domu. Nagle zza parasola ( tak, rozbiliśmy obóz na wypasionej plaży ), wyłaniają się szczęśliwcy z łódki. Dziwne, że maszerują wzdłuż plaży, choć mieli podpłynąć. Ich miny raczej nie wskazują na przygodę życia. Kiedy przepłynęli pod mostem i zamierzali wypłynąć na wielkie morze, dopadła ich straż morska, nakazując opuszczenie łódki. Niestety przejażdżka w grupie ( choćby tylko 5 i kierowca ) nie została zgłoszona u odpowiednich władz i to jest w czasie pandemii niedozwolone. Tak więc muszą wysiąść na najbliższej plaży i zasuwać po niemalże saharyjskim piachu.
Tak też robią i po godzinnym marszu docierają do naszego obozowiska. Już widzę te zazdrosne spojrzenia, bo my tu złocone kieliszki, serwetki z rajskimi papugami i schłodzony arbuz, czyli Francja -elegancja na tunezyjskiej riwierze. Spokojnie, bez obaw, za nieudaną wyprawę dostaniecie piękny zachód słońca w gratisie.
Aha, a wiecie, że kuzynki siostry mąż ze strony matki ma domek do wynajęcia w Ghar el Melh ? Jedziemy ?
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Jestem ciekawa Twojej opinii.