poniedziałek, 9 lutego 2015
Nasza Miriam i jej słodkie 16 :)
Mój mąż twierdzi, że kiedy mnie zobaczył po raz pierwszy na zdjęciu,
zdecydował, że będziemy mieć razem córeczkę o imieniu Miriam.
Szkoda, że od razu nie zdradził planów co do naszych pozostałych dzieci.
Przeznaczenie dopadło nasze zagubione serca i połączyło w namiętną całość,
której owocem było pierwsze wspólne objawienie, cud natury, Miriam.
Pewnej zimowej nocy w warszawskim szpitalu pojawiło się maleństwo,
które z wrzaskiem i niegasnącym impetem wkroczyło w nasze życie
i poprzestawiało kompletnie wszystko do góry nogami.
Oliwkowa skóra, mądre, ciemne oczy i rozkoszne, nadal mokre i potargane loczki
obraz, który ukazał się moim oczom, roztopił niedoświadczone, matczyne serce
i zapadł w pamięci na zawsze.
Do dzisiaj czuję dotyk cieplutkiego ciałka, które bez buntowania wylądowało na moim brzuchu
i za wszelką cenę chciało zawrzeć bliższą znajomość.
Początkowo przeżywałam swoją radość i swego rodzaju osłupienie sama,
bo nie było wówczas rodzinnych porodów, a tym bardziej nie rodziło się też po ludzku.
Kiedy mąż pojawił się rano po całonocnym oczekiwaniu przy telefonie w domu,
córeczka wydała na powitanie niezidentyfikowany dźwięk "y",
zrobiła swoją potrzebę i spała dalej.
Tata stwierdził, że to anioł i od razu zapadł w nieuleczalną chorobę zwaną miłością.
Z kolei dziadek, czyli mój Tata, przed śmiercią miał bardzo konkretne marzenie:
zobaczyć moje dziecko.
Jeszcze zanim na świecie pojawiła się moja pierwsza córeczka i dowiedział się o ciąży,
mówił z przekonaniem, że to będzie mała tancereczka z czarnymi oczkami i loczkami.
Przywieźliśmy ją do niego pociągiem, kiedy miała 3 tygodnie i wybrali się na pierwszy
i ostatni wspólny spacer.
Widzieli się jeszcze 2 czy 3 razy, dziadek ją przytulał, śpiewał piosenki,
zrobił kilka zwariowanych sesji fotograficznych...
Kiedy wróciliśmy z tunezyjskich wakacji, półroczna córeczka nie mogła wejść do szpitala
dla nieuleczalnie chorych i pooglądał ją po raz ostatni na wakacyjnych zdjęciach.
Myślę, że ponownie odwiedził naszą Miriam w jej pierwsze urodzinki,
które zorganizowaliśmy u mojej Mamy.
Mąż był nieobecny, dzwonił wzruszony z Turcji, a córeczka wyła i wyła przez całą swoja imprezę,
a z reguły była nadzwyczaj pogodnym dzieckiem.
Narobiłam mnóstwo zdjęć z rozwrzeszczaną solenizantką, niemalże spadłam ze schodów z drugą córeczką pod sercem, przepraszałam wszystkich zaskoczonych gości.
Wiele dziwnego działo się tego dnia, ale finał przyszedł później w Tunezji.
Poszliśmy do fotografa z aparatem Taty, którym robiłam zdjęcia, aby je wywołać.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy się okazało, że aparat jest...pusty.
A ja narobiłam tyle zdjęć, nawet klatki w kliszy przewijały się do nr 37 !
Napodróżowała się z nami, nasza wierna towarzyszka niedoli,
przeżywała kilkakrotne przeprowadzki, te warszawskie i tunezyjskie.
Jako dziecko była najcudowniejszym partnerem w podróży,
nigdy się nie buntowała i nie płakała, w hotelach gotowałam i miksowałam dla niej zupki,
bez mrugnięcia oka po wielogodzinnym locie w czasie mroźnej zimy jadła obrzydliwego hamburgera z łódzkiego dworca, a nie był to produkt dla 10-miesięcznego dziecka.
Zawsze ze swoim plecaczkiem lub najnowszą torebką z Egiptu,
kiedy widziała porozkładane ubrania i walizki, od razu wołała: "Pakujemy ?"
Nasza córeczka Miriam - nie mogło być inaczej, maktub - jak mówią Arabowie,
została nazwana przez mojego męża Mimi i tak zostało do dziś.
Mimi, Mimuś, Mimiś, Mimuśka, Mimelota ( wymyślone przez ciocię ), Miriamowska ( wymyślone przez brata ), Meriem, Mariem, Mariuma ( to w Tunezji ),
dla młodszej siostry "Niunia" i bogini, dla małego wówczas brata "Mijam".
To wspaniała, piękna i mądra dziewczyna, choć niekiedy trochę leniwa. Nie wykorzystuje swojej wiedzy i możliwości, zawsze chodzi własnymi ścieżkami ( w końcu rasowy Wodnik ),
nie znosi sprzeciwu, jak coś sobie wymyśli, to będzie truła, aż dostanie naszą zgodę,
jest obrotna, przedsiębiorcza, towarzyska, z chęcią przyprowadzałaby codziennie koleżanki na noc,
niekiedy okrutna dla brata i siostry ( tylko w słowach, bo przecież ich kocha ), wrażliwa, choć zgrywa twardzielkę, kocha NYC i Central Park, z uporem maniaka prostuje swoje kręcone włosy, lubi się malować albo nagle odkrywa, że jest niezła bez makijażu, ma literacki talent, ale chwilowa burza hormonów go przyćmiła, o dziwo bawią ją moje dowcipy, kocha słońce i kąpiele w basenie, uwielbia czekoladowe i słodkie żele pod prysznic, dba o kondycję, błaga mnie o zdrowe gotowanie, nie znosi naszych posiedzeń piłkarskich przed telewizorem, nie jeździ na brata mecze, jest naszą miłością i utrapieniem, potrafi zabrać naszą całą uwagę, lubi oryginalne ubrania, jest zgrabna, ma klasę, nie chce się wtopić w tłum ( zresztą z jej nietuzinkową urodą się nie da ), pasjonują ją rodzinne historie, jest maniaczką horrorów i thrillerów, często jest tajemnicza, ale jej jedna mina wystarczy, abyśmy pojęli, co poszło nie tak.
To prawdziwy cud, że się pojawiła w naszym życiu.
W Dniu Jej święta wysyłamy życzenia miłości i szczęścia w dalszym nastoletnim,
niełatwym w końcu życiu.
P.S. Nie zabij mnie za to zdjęcie :)
Subskrybuj:
Komentarze do posta
(
Atom
)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Jestem ciekawa Twojej opinii.