środa, 17 września 2014

Sielsko, anielsko...



Moje dzieciństwo, choć w pełni miejskie, pełne było hasania po łąkach, zbierania ukochanych polnych kwiatów na wianki, szukania czterolistnej koniczyny, podglądania wylęgających się czajek i dzikich kaczek.
Szacunek dla piękna przyrody wpoił we mnie tata, niepoprawny, jak na ponure, komunistyczne czasy,
fotograf - samouk, nasz rodzinny Puchalski, który godzinami potrafił czekać na unikalny okaz ptaka.
Dzięki niemu na kuchennych parapetach kwitły pierwsze wiosenne stokrotki.

W dorosłym życiu obca stała się potrzeba posiadania cioci czy wujka na wsi.
Byłam niewzruszona na opowieści o porannym pianiu koguta, stogach pachnącego siana, 
wakacyjne wyjazdy na podmiejskie rancza.
Ciągnęło mnie do wielkich miast, obleganych kurortów, zatłoczonych uliczek.
Uwielbiałam dogłębnie poczuć szaleństwo biegania po wystawach, muzeach, bazarkach,
przeciskanie się między dumnymi wieżowcami.
Ciągłe poszukiwanie miejsc na wielokulturowej i kulturalnej mapie miasta...

Teraz widzę zmiany, które powoli pojawiają się na dojrzalszym etapie mojego życia.
Zaczynam oswajać się z ciszą, coraz bardziej tęskno mi do wypadów poza miasto,
cieszy mnie odkrywanie nowych, nieznanych, niezwykłych w swej prostocie miejsc.















Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Jestem ciekawa Twojej opinii.