Nie przepadam za kiełbasą,
choć polskie wyroby wędliniarskie są wspaniałe.
Śmiało mogłabym zapełnić lodówkę serami,
spróbować stworzyć swój mały szwajcarski raj.
Jest jednak pewien rodzaj wyrobu z Afryki Północnej,
który wyjątkowo przemawia do mojego podniebienia.
To kiełbaski merguez z baraniny lub wołowiny, z mieszaniną kminu rzymskiego i ostrej pasty harissy,
"red and spicy" - to doskonale określa ich smak i wygląd.
Cóż za genialna kompozycja mięsa i przypraw zamknięta w cienkim flaczku!
W naszym domu mergezy zajmują szczególne miejsce.
Najczęściej docierają do nas świeżutkie prosto z Saskiej Kępy,
Grzechem byłoby ich próbowanie po raz pierwszy we francuskich marketach,
bo są zbyt przetworzone i już uformowane w podłużne wałeczki.
Parę razy i my się na takie skusiliśmy.
Przy jedzeniu nie było pomruków "mniam" i "jakie dobre",
raczej spożywanie w milczeniu, bo to nie to.
Ze świeżymi jest inaczej.
Każdy chce dotknąć, obwąchać, poskręcać samemu malutkie kiełbaski,
wrzucić na skwierczący tłuszcz lub zmienić ich ułożenie na grillu.
Nikogo nie można powstrzymać przed podjadaniem prosto z patelni.
Nikogo nie przeraża poparzony język od ciągłego podkradania i podjadania.
Może zabrzmi to patetycznie,
ale są z nami od lat.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Jestem ciekawa Twojej opinii.